aaa4 |
Wysłany: Czw 12:44, 25 Paź 2018 Temat postu: |
|
Ben posuwal sie teraz w gore stromego wzniesienia, ktorego pokonanie nie stanowiloby dlan wyzwania, gdyby nie byl tak zmaltretowany. Zaczynaly sie w nim nasilac mdlosci i zawroty glowy. Moze powinien sie ukryc - zaszyc sie w gestwinie i przetrzymac morderce az do zmroku. Smieszne! Po pierwsze nie zdolal uciec na przyzwoita odleglosc, po drugie kazdy jego krok zdradzaly polamane galazki, po trzecie poszycie sie skonczylo. Jesli tu zostanie, narazi sie na bezposredni strzal Vincenta z duzej odleglosci.
W tym momencie potknal sie i polecial do przodu, padajac bezwladnie na sciane granitowej skaly, o cztery do pieciu stop wyzszej od niego. Nachylenie stwarzalo nadzieje, ze zdola sie wspiac na ten glaz. Ale co dalej? Jedyna szansa bylo rzucic sie z gory na morderce i sprobowac dosiegnac jednej z jego strzal. Najwieksza szansa sposrod zadnych.
-Pietnascie sekund!
Zastanawial sie, na ile zdolal sie oddalic. O sto jardow? Prawdopodobnie znacznie mniej.
Posuwajac sie na czworakach, obszedl glaz i zaczal sie nan z trudem wspinac. Krecilo mu sie w glowie, brakowalo mu tchu, lecz cal po calu posuwal sie naprzod.
-W porzadku, pierdolo! - krzyknal Vincent. - Czas umierac.
Ben rozplaszczyl sie na szczycie skaly. Prawdopodobnie lezal pod takim katem w stosunku do ziemi, ze nie bylo go widac, mimo to czul sie odsloniety. Wstrzymawszy oddech, zaczal nasluchiwac, lecz nie uslyszal niczego procz monotonnego brzeczenia tysiecy owadow. Rozejrzal sie. W otoczeniu roslo sporo wysokich drzew, mahonie i eukaliptusy, wsrod gestego poszycia, siegajacego szesciu lub siedmiu stop, ale szansa na ucieczke przepadla. Jego jedyna nadzieja bylo starac sie zostac niewidocznym i modlic sie, zeby Vincent przeszedl tuz pod nim albo zeby jakims cudem zaczal go szukac w innym kierunku.
Znow wstrzymal oddech. Tym razem cos uslyszal - szelest w zaroslach, niedaleko, z lewej strony. Vincent byl blisko... bardzo blisko. Ben przekrecil glowe, nie podnoszac jej. Przyciskajac policzek do skaly, spojrzal w kierunku, skad doszedl go szelest. Poszycie sie ruszalo, zas sprawca tego ruchu szedl w jego kierunku. Jesli Vincent obszedl skale i wspial sie wyzej na zbocze, to koniec. Polowanie skonczone. Ben zdawal sobie sprawe z tego, ze powinien byl uciekac. Teraz jego jedyna szansa - do tego bardzo mala - bylo poczekac, az morderca znajdzie sie dokladnie pod nim, a potem rzucic sie nan z gory.
Trzask lamanych galazek i szelest lis |
|